piątek, 6 maja 2011

Moja podróż - dzień 1 - Nowy Jork

Gdy mieliśmy lecieć do Stanów, lotnisko w Warszawie było w remoncie. Chcąc więc uniknąć kłopotów, postanowiliśmy lecieć z Berlina przez Londyn. Ta opcja była też najtańsza. Bilet na trasie Berlin-Londyn-Nowy Jork i powrót: San Francisco- Londyn-Berlin, kosztował ok. 2400 PLN od osoby. Wyjechaliśmy wcześnie rano, bo w Berlinie musieliśmy jeszcze zostawić auto na parkingu hotelowym. Wcześniej wykupiliśmy noc w hotelu Mercure przy lotnisku Tegel w terminie naszego powrotu, bo jak stwierdziliśmy - duża różnica czasu i zmęczenie po locie da nam się mocno we znaki (jak się potem okazało, była to dobra decyzja). W cenie noclegu mieliśmy parking strzeżony na 14 dni, co nam bardzo odpowiadało ;). Lot z Berlina do Londynu był spokojny i odbył się bezproblemowo. Wylądowaliśmy na Heathrow. Byliśmy tam pierwszy raz. Lotnisko zrobiło na nas duże wrażenie. Nowoczesna konstrukcja łącząca szkło ze stalą, obszerne i dobrze zorganizowane terminale, dużo sklepików i restauracji. Jednym słowem idealne miejsce by odpocząć przed kolejnym lotem. Mieliśmy 2 godziny przerwy, więc przekąsiliśmy coś w knajpce o nazwie Giraffe. Okazało się, że obsługę stanowią w większości Polacy.
Lot do Nowego Jorku strasznie nam się dłużył. Niestety nie mieliśmy zbyt dobrych miejsc, bo w środkowych fotelach środkowego rzędu. Nie można więc było podziwiać widoków z okna i problem stanowiło też wyjście do WC, gdy trzeba było budzić sąsiadów. Przelot umilały nam jedynie systemy multimedialne dostępne dla każdego pasażera na oparciu fotela.
Można było posłuchać muzyki, obejrzeć jeden z wielu nowych filmów dostępnych w systemie, lub oglądać na bieżąco dane nawigacyjne takie jak mapa GPS z dokładną pozycją samolotu w danej chwili, prędkość, wysokość, siłę wiatru, temperaturę na zewnątrz itp. Lot również był spokojny. Można było się czuć jak w dużym autobusie.
Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Nowym Jorku na lotnisku Kennediego (JFK).
Byliśmy mocno zaskoczeni jego wyglądem. Po zachwycie Heathrow przyszedł czas na amerykańskie lotnisko, które wyglądało jak z filmów z lat 70-tych. ściany malowane szarą olejną farbą, prawie wcale okien. Gdy szliśmy w stronę odprawy celnej i imigracyjnej, mieliśmy wrażenie że jesteśmy w jakimś zakładzie karnym. Na szczęście urzędnicy okazali się bardzo mili. Urzędnik imigracyjny pytał się tylko co robię w Polsce, jaki jest cel podróży i gdzie się zatrzymam w Nowym Jorku. Potem tradycyjnie już (jak na USA) sprawdzenie odcisków palców, fotografia twarzy i wręczenie kopii dokumentu wjazdowego (I-94). Wreszcie mogliśmy już wyjść z lotniska. Nie wiem, może akurat na taki terminal trafiliśmy. Nie widzieliśmy całego lotniska, zresztą był już wieczór i było ciemno. W każdym razie lotnisko JFK było negatywnym zaskoczeniem dla nas.

Było już koło 21.00. Na zewnątrz już ciemno. Przed lotniskiem stała dość długa, ok. 100 metrowa kolejka ludzi czekających na taksówkę (kolejne zaskoczenie). Na szczęście jak się okazało taksówek w Nowym jorku jest aż za dużo, więc co chwila jakaś podjeżdżała, a kolejka kurczyła się w szybkim tempie. Pracownik ubrany w mundur pilnował, by nie podjeżdżały inne nieuprawnione auta, co czasem się zdarzało. W Big Apple jak nazywany jest czasem Nowy Jork, praktycznie niemożliwym jest zdobycie nowej licencji taksówki, gdyż limit taksówek nałożony przez to miasto jest wyczerpany i jedynie licencję można dostać po kimś kto odchodzi z taksówki lub chce licencję sprzedać z dużym zyskiem. Dlatego jeździ tam dużo nieformalnych taksówek.
Gdy przyszła kolej na nas podjechała taksówka z kierowcą - afroamerykaninem. I tu zaczęła się jazda, bo ani ja jego po angielsku nie mogłem zrozumieć, ani on mnie ;)
Na szczęście miałem wydrukowaną kartkę z adresem hotelu, co okazało się w tej sytuacji zbawienne. Co nas mile zaskoczyło w taksówce, to duży ekran z nawigacją, gdzie pokazuje najbliższą drogę do celu i miejsce, w którym znajduje się aktualnie taksówka. Dzięki temu masz pewność, że kierowca nie "nagina" trasy i wiesz jak daleko jesteś od celu. Po 15 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Quality Inn Queens, który jak sama nazwa wskazuje znajduje się w dzielnicy Queens. Wybraliśmy ten trzy gwiazdkowy hotel, gdyż był stosunkowo niedrogi (130$) w stosunku do jakości jaki prezentował, a jego lokalizacja umożliwiała szybkie i sprawne przedostanie się do centrum Manhatanu. Pokój był obszerny, meble prawie nowe. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć amerykańskie łóżka - dużo wyższe i wygodniejsze od tych znanych na Starym Kontynencie. Ogólnie pokój bardzo ładny. Byliśmy mocno zmęczeni podróżą, więc tylko się umyliśmy i ledwo zanurzyliśmy się w miękką pościel naszych wygodnych łóżek - nie wiedzieć kiedy - zasnęliśmy... ;)

Brak komentarzy: