sobota, 7 września 2013

Moja podróż - dzień 4 i 5 - Waszyngton

Dziś wstaliśmy nieco wcześniej niż zwykle. Musimy się wyszykować, spakować i po śniadaniu udać na lotnisko La Guardia, gdzie mamy do odbioru samochód w wypożyczalni. Rezerwowaliśmy go w pierwszy dzień pobytu przez stronkę internetową "traveljigsaw". Sam zastanawiałem się jak wygląda wynajem auta w USA gdyż nigdy tego nie robiłem. Przed wyjazdem do Stanów poczytałem jedynie trochę w necie informacji nt. wypożyczania, ubezpieczeń itp. Wiedziałem więc jakie ubezpieczenia są dla mojego bezpieczeństwa niezbędne a jakie nie. Naczytałem się wiele o zdolności wciskania ludziom wszystkiego co możliwe w tej kwestii, choć wiele z tych dodatkowych ubezpieczeń okazuje się pokrywać z już posiadanymi rozszerzając zakres ubezpieczenia nieznacznie o dodatkowe usługi jak dowiezienie kanistra z benzyną w razie jej braku itp.
Gdy już się spakowaliśmy i zjedliśmy śniadanie poprosiliśmy w recepcji hotelu o zamówienie taksówki. Po chwili podjechała czarna nieoznakowana limuzyna (zapewne ktoś ma układ z hotelem i świadczy usługi transportowe za stawkę nieco wyższą niż tradycyjna żółta taksówka. Nawiasem mówiąc takie taksówki są średnio 20-30% droższe a nie jak u nas "taksówki spod dworca", które potrafią kilkaset razy zawyżyć rachunek i to niestety bezkarnie). Po chwili siedzieliśmy wygodnie w środku a szofer był bardzo miły i pomocny z bagażami. Po ok 15-20 min. jazdy wysiedliśmy przed wypożyczalnią National. W środku zostaliśmy miło obsłużeni i (o dziwo) nikt nam nic na siłę nie wciskał. Pani spytała się tylko czy potrzebujemy nawigację, jedną zaopatrzyłem się w nią dzień wcześniej, gdyż jak wiedziałem koszt najmu nawigacji to prawie 70-80% nowej. W takiej sytuacji lepiej sobie kupić własną zwłaszcza jeśli planuje się jeszcze później wypożyczać auta. Inna sprawa, że oznakowanie dróg jest bardzo dobre i niektórzy uważają nawigację za rzecz zbędną. Po wypełnieniu dokumentów zostaliśmy odprowadzeni na parking gdzie auta stały w szeregach oznaczonych klasą aut (od aut małych po limuzyny i auta sportowe). My udaliśmy się do klasy kompaktów. Stało tam ok. dwudziestu aut spośród których mogliśmy sobie wybrać dowolny. Wybór padł na Dodga Caliber.
Trzeba zaznaczyć, że wszystkie auta były nowe lub prawie nowe (podobno po roku użytkowania są odsprzedawane). Po spakowaniu walizek do bagażnika zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy przez bramę wyjazdową na ulice NY. Było to dla mnie o tyle nowe doświadczenie, że pierwszy raz w życiu jechałem automatem i muszę przyznać, że na początku kilka razy zdarzyło mi się odruchowo wcisnąć sprzęgło a ponieważ w automacie go nie ma to zazwyczaj niespodziewanie wduszałem szerszy niż standardowo pedał hamulca. Na szczęście nic się nie przydażyło... Później trzymałem już lewą nogę kurczowo przyciśniętą do lewego boku auta starając się kontrolować przez wiele lat ćwiczone odruchy. Na szczęście już po kilkudziesięciu minutach, gdy opuściliśmy NY, przyzwyczaiłem się do nowej sytuacji na tyle, że mogłem przestać o tym intensywnie myśleć i bardziej skupić się na drodze. W kierunku Waszyngtonu biegnie wielopasmowa autostrada więc droga była dość komfortowa i nużąca zarazem. Jedyną "przygodą" był fakt, że przez długi czas jechaliśmy wydzieloną częścią dla tirów i dopiero po jakimś czasie się zorientowaliśmy, że osobówki mają oddzielne pasy wydzielone od ciężarówek metalową barierą. Starałem się jechać przepisowo czytając wcześniej o rygorystycznym prawie drogowym w USA. Okazało się jednak, że wszyscy nieznacznie ale jednak naginają ograniczenia prędkości co skutkowało tym, że co chwila byliśmy wyprzedzani przez kolejne ciężarówki.

W połowie drogi postanowiliśmy coś zjeść i zatrzymaliśmy się w Pizza Hut Express. Dla nas było to coś nowego. Restauracja była czymś w rodzaju samoobsługowego baru szybkiej obsługi. Na regałach leżały gotowe pizze w kartonikach, przy czym były to bardzo małe pizze średnicy ok 15-20 cm. Bierze się taką pizzę do koszyka, następnie coś do picia i idzie do kasy.
Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Po jakimś czasie byliśmy już w hotelu na przedmieściach Waszyngtonu. W zasadzie było już na tyle późno, że zwiedzanie stolicy zostawiliśmy sobie na dzień następny.
Rano po śniadaniu wyruszyliśmy do centrum. Podjechaliśmy samochodem do najbliższej stacji metra. Zostawiliśmy auto na parkingu. Na stacji kupując bilet metra można wybrać bilet z opłatą za parking, która jest symboliczna. Metro w Waszyngtonie (zarówno pociąg jak i stacje) znacznie różnią się od tych w Nowym Jorku. Są dużo nowocześniejsze i czystsze, ale to zrozumiałe - w końcu to reprezentacyjna stolica USA ;)
Wysiedliśmy w pobliżu American Indian Museum. Bardzo okazałego i nowoczesnego architektonicznie budynku. Od razu stwierdziliśmy, że musimy tam zajrzeć. Muzeum w ciekawy sposób obrazuje życie i kulturę dawnych Indian oraz ich historię aż po dzisiejsze czasy. Uważam, że na prawdę warto było je odwiedzić. Przed muzeum to co rzuciło nam się w oczy i w zasadzie towarzyszyło nam do końca to bardzo duża liczba wiewiórek amerykańskich głównie szarych, czasem czarnych. Nie boją się ludzi, podchodzą blisko i dają się karmić. Jak potem dowiedziałem się - bywają zmorą mieszkańców, gdyż wchodzą przez ogródki do domów i wykradają jedzenie.
Wracając do naszego zwiedzania - po wyjściu z muzeum udaliśmy się w stroną Capitolu, który już z daleka wygląda majestatycznie. Jest ogromny. - przed nim duży staw i pomniki upamiętniające sceny z bitew o niepodległość. Niestety do środka nie można wejść. Taką możliwość mają tylko grupy zorganizowane i to pod warunkiem rezerwacji terminu z dużym wyprzedzeniem. Porobiliśmy więc tylko kilka fotek z zewnątrz i skierowaliśmy się w stronę "obelisku" - Monumentu Waszyngtona (tzw. iglicy). Przechodząc przez park jeśli macie dużo czasu można odwiedzić liczne muzea i wystawy , które się tu znajdują. W tym miejscu po raz kolejny muszę uprzedzić wszystkich wybierających się do Stanów, że wszystko co na mapie wygląda na "obok siebie" jest w rzeczywistości oddalone czasem o kilkadziesiąt minut drogi piechotą. Tak było i w tym wypadku. Monument jest olbrzymi. Zwiedzający mogą wjechać windą na górę i podziwiać widoki przez okna. My jednak tego nie zrobiliśmy. W pobliżu iglicy znajduje się słynna fontanna w której Forrest Gump witał się ze swoją dziewczyną po powrocie z Wietnamu ;)
Kolejnym punktem "programu" był Biały Dom. Idąc tam mijaliśmy ogrody i park przynależące do niego. W ogóle Waszyngton w odróżnieniu od Nowego Jorku jest bardzo zielony - jest mnóstwo parków a zabudowa jest dość luźna co powoduje, że miasto jest znacznie ładniejsze choć brakuje mu tej magii jakie posiada NY.
Dochodząc do frontu Białego Domu można było się szybko zorientować, że miejsce to jest szczególnie obserwowane i chronione pod względem bezpieczeństwa. Zamknięta ulica, znacznie większe zagęszczenie policjantów i zapewne agentów po cywilnemu - daje się to odczuć na każdym kroku. Po osiągnięciu celu naszej wędrówki poczułem pewnego rodzaju rozczarowanie. Od frontu Biały dom wydaje się znacznie mniejszy niż na zdjęciach czy filmach. Powiedziałbym, że jest dużo mniejszy i mniej reprezentacyjny niż Pałac Prezydencki w Warszawie. Wiem jednak, że to tylko wrażenie, bo większa część (skrzydła) i urok ma ten budynek od strony ogrodu. Przed Białym Domem oprócz turystów można też spotkać różnego rodzaju manifestantów czy pojedynczych ludzi walczących o "swoją sprawę". Wszystko jednak z kulturą i poszanowaniem innych.
Podsumowując - Waszyngton jest bardzo ładnym miastem i jeśli ktoś dysponuje większą ilością czasu warto pozwiedzać wiele tutejszych muzeów. My niestety ograniczeni czasowo zobaczyliśmy tylko kilka jak nam się wydawało najistotniejszych punktów tego miasta.
Późnym popołudniem wróciliśmy do hotelu. Wieczorem poszliśmy jeszcze na spacer po okolicy. Podczas niego natrafiliśmy na ciekawostkę, jakiej u nas raczej nie spotkacie. Ponieważ kończyła nam się gotówka postanowiliśmy poszukać najbliższego bankomatu. Znaleźliśmy wcześniej w internecie miejsce gdzie powinien się znajdować - jednak w tym miejscu była tylko mała stacja benzynowa. Nie było tam budynku w którym mógłby znajdować się ATM (bankomat) tylko same dystrybutory pod zadaszeniem, pod które od czasu do czasu podjeżdżały jakieś auta. Dopiero z bliska przekonaliśmy się, że te "dystrybutory" to bankomaty! Jeszcze większym zdziwieniem było dla mnie, że dla potwierdzenia autentyczności karty nie podaje się tam kodu PIN tylko automat prosi o wpisanie kodu pocztowego (?!). Miałem obawy czy zaakceptuje kod z Polski. Okazało się, że tak i po chwili miałem gotówkę w ręku. W kolejnych dniach przekonałem się, że podawanie kodu pocztowego w większości bankomatów to standard, ale niestety bywają takie, które nie akceptują kodów z Europy i wtedy jeśli jest taka możliwość - należy udać się do obsługi.
Wróciliśmy do hotelu, gdzie postanowiliśmy wyspać się przed kolejnym dniem - podróżą do Toronto. Tak zakończyła się nasza przygoda w Waszyngtonie.

środa, 6 marca 2013

Moja podróż - dzień 3 - Nowy Jork

Kolejny dzień w Nowym Jorku. Dziś zamierzamy zwiedzić chyba największe atrakcje. Wstaliśmy troszkę wcześniej. Od rana łączyliśmy się skypem z domem, by dowiedzieć się co słychać i opowiedzieć o naszych przeżyciach z dnia poprzedniego. Przy okazji korzystając z programu Picassa udostępniliśmy zdjęcia dla znajomych i rodzinki ;).
Śniadanie - znowu to samo co wczoraj - ciężko się przyzwyczaić. Na szczęście mieliśmy miejsce przy stoliku. Po śniadaniu tylko się przebraliśmy i ruszyliśmy na miasto. Jak na razie pogoda dopisuje. Jest ciepło i słonecznie. Idziemy w stronę metra. Wchodzimy w niewielką uliczkę i mijamy po drodze kilka domów - typowych tutaj - wykonanych w technologii drewnianej. Bardzo zwarta zabudowa, domy niewielkie i niezbyt reprezentacyjne. Kolejka jak zawsze przyjechała w krótkim czasie, tak, że nie musieliśmy za długo czekać. W wagonie dość sporo osób - chyba jadą do pracy. Wielu z nich przegląda jakieś rzeczy na swoim telefonie (najczęściej iphone), inni słuchają muzyki na słuchawkach. Gdy ktoś stoi czy siedzi koło Ciebie najczęściej grzecznościowo spyta się co słychać. To dla nas trochę dziwne, bo u nas raczej niespotykane zachowanie.



Wysiedliśmy na stacji Grand Central, gdyż w jej pobliżu znajduje się biuro linii lotniczych American Airlines. Za dwa dni planowaliśmy odwiedzenie rodziny w Toronto więc poszliśmy kupić bilety z NY do Toronto i od razu z Toronto do kolejnego celu naszej podróży - Los Angeles. Bilety lotnicze znacznie taniej jest kupować z dużym wyprzedzeniem, jednak w sytuacji gdy trudno przewidzieć czy nic nie "wypadnie" a jednocześnie nie chcąc być czasowo ograniczonym - nie ma innego wyjścia jak zakup na miejscu :(. Po chwili z biletami "w ręku" pojechaliśmy w okolice Times Square skąd zamierzaliśmy wyruszyć w wycieczkę objazdową wykupioną dzień wcześniej. Znaleźliśmy odpowiedni przystanek i po chwili byliśmy już na piętrze otwartego autobusu. Przewodnik zaczął opowiadać o mieście, a mijając jakąś charakterystyczną budowlę lub miejsce opowiadał o nim. Jechaliśmy przez Brodway, następnie autokar skręcił w prawo i zataczając pętlę przejechaliśmy obok Madison Square Garden i następnie mijając największy na świecie dom handlowy Macy's dotarliśmy do Empire State Building. Tu wysiedliśmy.

W środku stała już kolejka do windy. Wcześniej jednak przechodziliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa - bramki i sprawdzanie bagażu oraz mieliśmy robione "zdjęcie pamiątkowe", które później można było kupić przy wyjściu. Wreszcie dostaliśmy się do windy. Po drodze była jeszcze przesiadka do drugiej windy i wreszcie dostaliśmy się na 86 piętro - widokowe. Rzeczywiście widok niesamowity. Mieliśmy dużo szczęścia bo pogoda dopisała. Niebo było słoneczne i bezchmurne. Dookoła rozciągał się widok niemal całego miasta. Budynki w dole wydawały się o wiele mniejsze niż w rzeczywistości. I pomyśleć, że i one mają po 30-40 pięter... Zrobiliśmy sporo zdjęć i nakręciliśmy film. Stąd dopiero widać wspaniałe dachy z basenami budynków hotelowych. Widać cały dolny Manhatan, Staten Island oraz Statuę Wolności.

Z przeciwnej strony dopiero stąd widać jak ogromy jest Central Park. Po prawej charakterystyczny dach budynku Chryslera i dalej budynek ONZ. Z lewej rozciąga się widok na niską zabudowę New Jersey. Za dodatkową opłatą można wjechać na 102 piętro ale z opowiadań słyszeliśmy, że nie warto, bo widok nie wiele się różni a taras widokowy znajduje się wewnątrz budynku za szybą. Po ok. 20-30 minutach postanowiliśmy wracać na ziemię ;).

Następnym punktem w naszym planie była "Strefa Zero" - miejsce tragedii jaka rozegrała się 11.09.2001 r. Chyba nikt z nas nie zapomni tych wstrząsających chwil. Podjechaliśmy autobusem do Battery Park i cofnęliśmy się mijając po drodze okolice Wall Street i figurę słynnego na cały świat byka z brązu. WTC - miejsce, które przytłacza swoją ciszą i gęstą atmosferą refleksji. Zatrzymaliśmy się przy posterunku straży, na którego ścianie wisi duża tablica-płaskorzeźba upamiętniająca tragiczne chwile. Pod nią leżały setki kwiatów i kilka palących się zniczy.
Wszechogarniająca cisza rozpraszana była tylko dźwiękami dochodzącymi z placu budowy na terenie którego wznosiły się nowo powstające budynki WTC. Wśród nich żuraw budowlany z dużą łopoczącą flagą USA. Po chwili wspomnień i zadumy ruszyliśmy z powrotem na południe. w kierunku doków portowych. Tam odnaleźliśmy przystań na której czekaliśmy na kolejną atrakcję - opłynięcie półwyspu podziwianie miasta od strony zatoki. Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilę czasu zajrzeliśmy do niewielkiego portowego centrum handlowego (trzeba kiedyś rozejrzeć się za pamiątkami dla rodzinki ;) ). Ciekawą dla nas atrakcją był całoroczny sklep z akcesoriami i gadżetami wykonanymi na okazję Świąt Bożego Narodzenia. Można tam kupić bombki (często związane stylistycznie z Nowym Jorkiem - np. z wizerunkiem lub w kształcie Empire State Building, Mostu Brooklińskiego albo z napisem I Love NY), łańcuchy, sztuczne choinki, gwiazdorki, stroje do przebrania za św. Mikołaja i wiele innych. Czas szybko zleciał więc musieliśmy wracać na przystań. Niewielki żółty stateczek kołysał się na falach a jego opuszczony podest zapraszał pasażerów na pokład. Po zajęciu miejsc wpatrywaliśmy się przez chwilę w inne portowe atrakcje takie jak wspaniała replika całkiem sporego żaglowca. Wyglądał on troszkę dziwnie na tle szklanych elewacji wysokościowców jakie stoją przy nabrzeżu.

Odpłynęliśmy. Miasto z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej. Wspaniałe "drapacze chmur" (choć często budowane w pierwszej połowie XX wieku, nadal robią świetne wrażenie. Co po raz ukazują się nam przeplatające je szklane budowle z późniejszego okresu. Po drodze mijamy lądowisko dla śmigłowców, z którego co chwila korzystają startujące lub lądujące maszyny.
W końcu to centrum biznesowe,a to najbliższe "lotnisko". Płynąc na północny zachód dopływamy do miejsca w którym kiedyś górowały dwie wieże WTC. Statek na chwilę przystaje. Przewodnik, który cały czas opowiadał nam historię miasta i mijających budynków zniżył głos. Chwila ciszy.. To wymowne, wszyscy umilkli. Nikt nawet nie robił zdjęć - wydawało się to niestosowne. po krótkiej przerwie statek ruszył. Zawróciliśmy na południe. Po prawej stronie znajdowały się niskie zabudowania New Jersey. Jedynie przy ujściu do zatoki nagle ni stąd ni z owąd pojawiło się kilka wieżowców, które jednak nijak tu nie pasowały. Atrakcją ich nadbrzeża jest jedynie wątpliwej urody ponoć największy zegar na świecie. Płynęliśmy dalej na południe w kierunku zbliżającej się Elis Island - niewielkiej wysepki (zwanej też wyspą emigrantów), która do początku XX wieku pełniła funkcję bufora dla nowo przybyłych emigrantów. To tam odbywało się sprawdzanie ich tożsamości stanu zdrowia oraz wstępna selekcja "typów niepożądanych". Dziś na tej wyspie mieści się jedynie muzeum upamiętniające tamte czasy. 
Z tamtąd już niedaleko do następnej atrakcji - zbliżającej się coraz bardziej i rosnącej w oczach Statuy Wolności. Mając niewiele czasu na zwiedzanie nie zdecydowaliśmy się na zwiedzenie Liberty Ilend, gdzie pod Statuą kłębiły się tłumy ludzi oczekujące na swoją kolej zobaczenia jej od wewnątrz i wdrapanie się na taras widokowy umieszczony w jej koronie. Statek zatrzymał się tu na chwilę i każdy mógł sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z symbolem NY w tle. Po sesji fotograficznej nasz statek odpłynął na wschód. Mijając zabudowania portowe Brooklinu dotarliśmy w okolice Mostu Brooklińskiego. 
Z tej perspektywy dopiero widać jak jest ogromny. Można podziwiać jego konstruktorów i budowniczych, którzy byli jednymi z prekursorów budowy mostów wiszących. Dopiero po nim zaczęto na masową skalę wykorzystywać tą technologię. Nasza podróż statkiem dobiegała końca. jeszcze jeden rzut oka na dolny Manhattan od strony mostu i statek obrał kurs na przystań. Wracając do tematu Brooklinu, bardzo żałowaliśmy, że nie mamy czasu na jego odwiedzenie ale niestety coś za coś. Resztę dnia spędziliśmy na chodzeniu po sklepach wzdłuż 5th Avenue i kupowaniu pamiatek z NY. Jutro czeka na nas wycieczka do Waszyngtonu...

poniedziałek, 9 maja 2011

Moja podróż - dzień 2 - Nowy Jork

Obudziliśmy się o godzinie 6 rano i już nie mogliśmy spać. Przesunięcie czasowe dawało znać o sobie. Rozwinęliśmy naszego laptopa i połączyliśmy się z dzieciakami w Polsce. Nasze dzieci są już praktycznie dorosłe, więc nie było problemu by zostawić je same w domu. Jednak chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą, więc mieliśmy ze sobą komputer, a hotele jakie wybieraliśmy miały bezpłatny dostęp do Internetu. Było to także o tyle ważne, że postanowiliśmy kolejne rezerwacje hoteli czy ew. wypożyczenie auta załatwiać na miejscu w Stanach. To na wypadek jakiś obsunięć czasowych. Dzięki temu czuliśmy się bardziej swobodnie.
Ok. godziny 8 rano zeszliśmy na śniadanie. O ile sam hotel wydawał się ok, o tyle miejsce przeznaczone do jedzenia okazało się stanowczo za małe. Były to 4 stoliki na krzyż, podczas gdy hotel miał chyba z 30 pokoi. Na szczęście o tej godzinie nie było ludzi i znaleźliśmy miejsce dla siebie. Jednak gdy kończyliśmy jeść, było już ciasno, a część osób spożywała posiłek na stojąco. Co do samego śniadania, to czekało nas kolejne zaskoczenie. Było to tzw. śniadanie kontynentalne w formie bufetu, czyli: chleb tostowy, muffiny, masło, serek topiony, coś - co potem okazało się jajkiem (było to jajko z proszku), jakieś kawałki mielonego mięsa, no i oczywiście kilka rodzajów płatków z mlekiem. To co brakowało nam najbardziej, to warzywa. Zero ogórka czy pomidora. Po prostu nic z warzyw.
Po śniadaniu wyszykowaliśmy się i wyszliśmy zwiedzać Nowy Jork.
Wcześniej wymyśliłem cały plan zwiedzania na ten dzień: Broadway, Times Square, Central Park, Empire State Building i potem Dolny Manhattan, Strefa "Zero" itp.
Do metra z hotelu mieliśmy jakieś 150 m. Gdy doszliśmy do stacji - kolejny szok.
Stacja metra była stara i wyglądała jakby nie była z 50 lat remontowana. Konstrukcja stalowa, ściany z desek, schody drewniane - taka "stodoła". To pierwszy przejaw mentalności amerykanów: jak coś jest sprawne i działa, to po co remontować czy zmieniać. W sumie podejście bardzo racjonalne, choć dla europejczyków przyzwyczajonych do pogoni za nowoczesnością i ciągle modernizujących swoje miasta to trochę niezrozumiałe. W każdym razie można się do tego szybko przyzwyczaić.
Przed wejściem na stację stały automaty biletowe. Przyjmowały zarówno płatność gotówką jak i kartą. Najkorzystniejsze jak się okazało były dla nas bilety całodniowe na wszystkie linie metra. Kupiliśmy je i weszliśmy przez bramki na stację. Dosłownie po chwili podjechała kolejka. Co jak co, ale komunikacja jest tam najważniejsza. W końcu duża część obywateli tego ponad 11-sto milionowego miasta podróżuje metrem. Same wagony nie zachwycają. Mają być po prostu praktyczne, a nie piękne czy nowoczesne. Nie minęło 15 minut jak byliśmy na Manhattanie.
Wysiedliśmy przy skrzyżowaniu 42 ulicy i 8 alei. Z początku byliśmy trochę zdezorientowani. i poszliśmy w złym kierunku - na południe, zamiast na wschód. Chyba było to spowodowane chęcią obejrzenia kilku ładnych i przede wszystkim wysokich budynków. To niecodzienny widok, choć nieco przytłaczający. Stoisz pomiędzy olbrzymimi budowlami i gdy patrzysz w górę, wydaje się, że sięgają nieba.
Przez ten ogrom, pomimo stosunkowo szerokich ulic ma się wrażenie, że wszystko pozostałe jest malutkie. Po chwili zorientowaliśmy się, że źle idziemy i skręciliśmy w stronę Broadway-u. O tej godzinie (rano), ulice jeszcze nie były zatłoczone, ale wydawało się to zmieniać z minuty na minutę. Na ulicach widać prawie same żółte taksówki. Stanowią one chyba z 60-70% wszystkich pojazdów poruszających się po Manhattanie. Wreszcie doszliśmy do Broadway-u. Skierowaliśmy się w stronę Times Square. Ta część ulicy była nieprzejezdna, gdyż zrobiono tam mały deptak. Chodnik pokryty był falistymi wzorami w kolorze niebieskim. Ludzie patrzyli na człowieka prezentującego swój taniec, który swoją drogą nie był zbyt wyszukany. Ludzie się tu jednak niczym nie przejmują. Każdy ubiera się jak chce, robi co chce (o ile jest to w granicach prawa) i nikt nikomu nie przeszkadza, nikt się "głupio" nie patrzy. Pełen luz.

Na ulicy jest coraz więcej ludzi. Poza angielskim, słychać chyba wszystkie języki świata. Jest tu jeden wielki tygiel kulturowy. Należy tez wspomnieć, że w Nowym Jorku aż roi się od policjantów. Można ich spotkać na niemal co drugim skrzyżowaniu Manhattanu. Stoją zazwyczaj przy swoich samochodach i obserwują. Starają się wtopić w tłum. Nie reagują niepotrzebnie. Nawet gdy ktoś przechodzi na czerwonym świetle, ignorują to. Ma się wrażenie, że wolno tu robić wszystko dopóki nie dzieje się komuś krzywda, lub zagrożone jest bezpieczeństwo.
Coraz więcej przyciągających wzrok reklam i neonów. To znak, że Times Square już blisko ;) Coraz więcej ludzi, coraz więcej neonów i reklam. Wreszcie wyłania się przestrzeń, dookoła której górują wysokie budynki oblepione od góry do dołu ruchomymi reklamami i neonami. To robi niesamowite wrażenie, ale dopiero po zmroku musi to niesamowicie wyglądać. Dlatego postanawiamy wrócić tu wieczorem.
Teraz skierowaliśmy się w stronę Central Parku.
Po drodze trafiliśmy na jakiś festyn. Mnóstwo kolorowych straganów z pamiątkami, jedzeniem i coś co od razu nam się rzuciło w oczy - przepyszne i niedrogie soki z wyciskanych owoców. Szliśmy dalej w stronę Ronda Kolumba (Columbus Circle). Minęliśmy po drodze siedzibę CNN i wkrótce znaleźliśmy się przy rondzie w narożniku rozległego Central Parku. Jest to prawdziwa oaza zieleni wśród betonowej dżungli miasta. Dopiero będąc na miejscu widać ogrom tego parku. Jest to chyba jedno z najbardziej lubianych i odwiedzanych miejsc, gdyż na prawdę można tu odpocząć od zgiełku panującego dookoła. Na licznych alejkach widać spacerujących rodziców z dziećmi, na ławkach siedzą starsi ludzie, gdzieniegdzie para zakochanych, jednak spora część odwiedzających park to osoby szukające miejsca do uprawiania sportu i rekreacji. Dookoła parku jest specjalna jednokierunkowa uliczka dla biegaczy i rowerzystów, przez którą aby przejść, trzeba korzystać z przejść dla pieszych z sygnalizacją świetlną. Jest tu wiele skwerów i placów zabaw dla dzieci, boiska do gry, stawy a po środku parku jezioro, po którym można pływać łódkami.

Naprawdę całość robi dobre, dość romantyczne wrażenie. Warto zaznaczyć, że w USA bardzo dba się o czystość trawników. Za niesprzątnięcie po psie, lub śmiecenie są bardzo wysokie kary i jest to egzekwowane. Nie ma problemu więc by usiąść gdzieś na trawie i posłuchać któregoś z prezentujących się tu artystów. Nie ma obawy, że się pobrudzimy, albo będziemy zmuszeni siedzieć na petach po papierosach. Pełna kultura.

Idąc parkiem postanowiliśmy wejść do znajdującego się obok Muzeum Historii Naturalnej, gdzie kręcono filmy z serii "Noc w muzeum". Przy wejściu bramki jak na lotnisku. Sprawdzają czujnikami chemicznymi, czy w torbach nie ma materiałów wybuchowych. Jak się okazało, to standardowa procedura w miejscach tłumnie odwiedzanych przez ludzi takich jak muzea, atrakcje turystyczne (jeśli jest to obiekt strategiczny lub w jakiś szczególny sposób narażony na atak terrorystyczny).
W muzeum znajome z filmu korytarze i eksponaty. Ogólnie przestrzeń wewnątrz filmu wydawała się znacznie większa niż w rzeczywistości. Samo jednak muzeum okazało się ogromne i po dwóch godzinach zwiedzania mieliśmy już dosyć, a zobaczyliśmy może 1/3 eksponatów i wystaw. Postanowiliśmy zakończyć zwiedzanie muzeum, bo pomału robiło się późno. Byliśmy już zmęczeni i bolały nas nogi.
Wyszliśmy na ulicę. szliśmy wzdłuż parku wracając w stronę Times Square. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z ogromu tego miasta. Mieliśmy zaledwie 3 dni na zwiedzanie, a tymczasem w ciągu pierwszego dnia zobaczyliśmy tylko niewielką część tego co chcieliśmy. W planach było Empire State Building, Ground Zero (miejsce w którym stały wieże World Trade Center), Chińska dzielnica, Statua Wolności, Most Brukliński i wiele, wiele innych. Kiedy zdążymy to zwiedzić? Postanowiliśmy wykupić bilet na autobus wycieczkowy "Hop On - Hop Off". Jest kilka firm świadczących tego typu usługi. Polega to na tym, że wsiadasz do autobusu (z odkrytym dachem) i zwiedzasz miasto z przewodnikiem. Autobus ma co chwila przystanki. Jeśli chcesz wysiąść i pozwiedzać dane miejsce samemu, albo zrobić sobie przerwę - po prostu wysiadasz. Kiedy chcesz dalej pojechać autobusem, stajesz na przystanku i w ciągu 5-10 minut podjeżdża następny, do którego wsiadasz w ramach tego samego biletu. W ten sposób można dużo sprawniej pozwiedzać miasto i do tego posłuchać przewodnika.
Zakupiliśmy taki bilet ważny na kolejne dwa dni i obejmujący dodatkowo takie atrakcje jak bilet wstępu na Empire State Building oraz wycieczkę statkiem po zatoce.
Ponieważ byliśmy też głodni, postanowiliśmy coś zjeść. W Nowym Jorku, a zwłaszcza na Manhattanie jest mnóstwo barów, kanajpek, fast foodów itp. Większość z nich oferuje albo kuchnię fast food-ową, albo włoską, albo typowo amerykańską (steki itp.). W tym dniu postanowiliśmy pójść do restauracji włoskiej. Wyszukaliśmy ciekawie prezentującą się restaurację niedaleko Times Square. Wyglądała elegancko, a ceny nie wydawały nam się wygórowane. Weszliśmy. Obsługa zlustrowała nas najpierw od stóp do głów, po czym poproszono nas do stolika. Zamówiliśmy potrawy, jednak cały czas wszyscy się na nas patrzyli. Do piero po chwili zorientowaliśmy się, że jako jedyni siedzimy w strojach sportowych (t-shirt, dżinsy), podczas gdy wszyscy raczej ubrani byli elegancko. Panowie w garniturach a panie w sukniach lub eleganckich strojach wyjściowych. Jeszcze raz zajrzeliśmy do menu by sprawdzić ceny, bo skoro to taka elegancka restauracja to i ceny mogły być na innym poziomie. Na szczęście okazało się, że tak nie było. Co nas bardzo zdziwiło, to fakt, że w tak eleganckiej restauracji na stolikach zamiast obrusów leżał biały papier. Tak było też w innych restauracjach, które oglądaliśmy wcześniej. Widocznie prawdziwe obrusy są już w tych na prawdę drogich.
Gdy wyszliśmy z restauracji było już prawie ciemno. Wróciliśmy na Time Square. Dopiero teraz robiło wrażenie. Taka ilość kolorowych reklam i neonów sprawiała, że na placu było niemal jasno jak w dzień. Ilość ludzi przekroczyła nasze oczekiwania. Było wręcz ciasno. Usiedliśmy na schodach platformy widokowej wzniesionej przy Duffy Square (przy 47 ulicy) i stamtąd podziwialiśmy widok.

Jak pisałem, tłumy były przeogromne, pomiędzy ludźmi można było zobaczyć patrol konny. Reklamy bajeczne. Przez chwilę siedzieliśmy nie mogąc oderwać od nich wzroku. Właśnie w tym miejscu co roku nowojorczycy witają nowy rok.
Było późno. Czas wracać do hotelu. Zeszliśmy do metra przy 42 ulicy. Wszędzie było dużo ludzi. Po prostu czuć, że to miasto odżywa nocą... Na stacji kolejni artyści. Zespół już nieco starszy wiekowo grał kawałki The Beatles. Wkoło nich ludzie się bawili. Ktoś podskakiwał, inni tańczyli. Kolejny przejaw totalnego luzu...
Po chwili poszliśmy na nasz peron. Wróciliśmy do hotelu. Byliśmy zmęczeni a zarazem ciekawi następnego dnia. Przed spaniem wszedłem jeszcze w internet w celu zarezerwowania samochodu i hotelu w Washingtonie - następnego po NY celu naszej podróży. Kilka kliknięć i załatwione ;)